To bardzo zabawna książka. Coś jak przygody dorosłego Adriana Mola, ale po polsku. Stawirej w rozmowie z Jasiem Kapelą mówił o konotacjach do Dyla Sowizdrzała. Jasiowi z kolei książka skojarzyła się z "Kandydem" Woltera. Bohaterowi ukazuje się Matka Boska i wybiera go do świadczenia boskości jej syna Jezusa. Obdarowuje go niezwykłymi przymiotami, takimi jak lewitacja czy moc uzdrawiania. Kiedy na zebraniu kadry menadżerskiej w biurowcu korporacji pojawiają się na jego dłoniach stygmaty, uświadamia sobie, że jego życie nie będzie już takie jak dawniej. Ucieka przed swym powołaniem i robi to niezwykle zabawnie. Ale o tym nie będę pisał, żeby nie zepsuć dobrej zabawy. Powiem może tylko tyle, że wiele radości w lekturze dostarczają surrealistyczne zdarzenia z udziałem bohatera. Kiedy w młodości podczas kazania w kościele bohater robił jaskółkę, ksiądz posłał ku niemu kościelnego, którego wygląd bohater określa mianem trolla i ogra.
Ciekawie mówi do bohatera pewien przypadkowo spotkany satanista, który na problem, bo uważa, że szatana już na ziemi nie ma:
"Badania nad historią przemocy pokazują coś zupełnie przeciwnego. Odsetek szkieletów z czasów prehistorycznych, które noszą ślady uderzenia toporem, ugodzenia strzałą lub inne znamiona przedwczesnej śmierci z rąk bliźniego, jest dwudziestokrotnie większy niż procent ludzi ginących podczas współczesnych wojen. Innymi słowami, gdyby proporcjonalnie tyle samo ludzi zginęło podczas konfliktów zbrojnych w XX wieku co w trakcie prehistorycznych walk plemiennych, liczba ta nie wynosiłaby sto milionów, a dwa miliardy! Rozumiesz?"
Stawirej podaje, że podobną informację wyczytał na portalu racjonalista.pl w artykule "Nie takie dobre, dawne czasy" Dana Gardnera.
Kiedy nawiedza go Jezus, oznajmia mu, że jest typowym przedstawicielem współczesnych czasów, kimś kto zastąpił dawnych pastuszków. To humor tej książki, a przykładów takiego humoru jest wiele. Humor nie opuszcza Stawireja, kiedy opisuje życie rodziny wiejskiej pośród lasu. Zwyczajny sadyzm gospodarza psychopaty opisuje w taki spsób bohater/narrator, kiedy trafia do tej chaty i mieszka tam przez jakiś czas:
"Jeśli więc Krystyna za bardzo guzdrała się podczas porannego ubierania do kościoła, potrafił jej znienacka wypalić z piąchy w nos. Bardzo denerwowało go też, kiedy córka, kuśtykając niezgrabnie do wychodka, potrąciła coś po drodze albo nie daj boże stłukła jakiś słoik. Sięgał wtedy do swojego arsenału prętów oraz nahajów i trzepał jej skórę równo, aż skwierczała. Ale najbardziej irytowało go, gdy w trakcie manta dziewczę traciło przytomność i nie słuchało, co się do niej mówi. Wpadał wtedy w taką furię, że to, co się działo potem, wprawiłoby w zakłopotanie niejednego afrykańskiego prezydenta". (...)
"Mimo że ciężkie warunki bytowania zrównywały go w sensie społecznym z leśną fauną, ojciec Krystyny, wbrew pozorom, nie zamienił się w bestię. Tym, co odróżniało go od dzikich zwierząt, była odziedziczona po przodkach głęboka wiara oraz umiłowanie tradycji". (...)
"A zgodnie z tą odwieczną mądrością, dzieci należało wychowywać twardą ręką, szczególnie dziewczęta, które, jak wiadomo, puszczone samopas prawie na pewno wyrosłyby na jakieś szansonistki albo programistki , a takie sobie ani w lesie nie poradzą, ani porządnego chłopa nie znajdą. Dlatego gospodarz od wczesnego dzieciństwa Krystyny starał się na bieżąco korygować wszelkie przejawy jej potencjalnego wykolejenia, jak liczenie bez palców, drapanie się lewą ręką czy nagłe, niczym nieuzasadnione, zamyślanie się. Do tego celu używał wypróbowanych narzędzi, takich jak batog, knut, imadło, odziedziczonych jeszcze po swoim dziadku. Stosował je codziennie, z podziwu godną konsekwencją, bo, jak wiadomo, tylko konsekwencja daje gwarancję sukcesu wychowawczego. I na efekty nie trzeba było długo czekać. Dziecko rozwijało się poprawnie: nie hałasowało, nie pałętało się pod nogami, nie pluło. Gdyby nie to, że ciało Krystyny zaczęła pokrywać coraz większa opuchlizna, pojawiały się kolejne sińce i krwiaki, aż wreszcie wystąpiły rany i wybroczyny świadczące o poważnej chorobie... Mam nadzieję, że ten pogłębiony rys psychologiczny ułatwi wam zrozumienie całej złożoności charakteru mojego gospodarza i pozwoli dostrzec w nim wielowymiarową i targaną licznymi sprzecznościami postać, anie po prostu niebezpiecznego psychopatę".
Niestety ta powieść przygodowa nie kończy się dobrze dla bohatera. Jak bardzo chciałby on wieść normalne życie, pozbawione sensu życie, a nie jakiegoś cudotwórcy wybranego przez Matkę Boską, czy lokalną wiejską gminę, ale zwykłego człowieka. Oto jego ostatnie słowa:
"Bez sensu pracować, bez sensu wydawać pieniądze, bez sensu pić piwo z klegami, bez sensu świntuszyć z koleżankami, bez sensu leczyć kaca po całonocnej imprezie, bez sensu spożywać lunch w knajpce na rogu, bez sensu do późna w nocy oglądać jakiś bezsensowny film, bez sensu śnić absurdalne sny o misiu, bez sensu tłuc się samolotem na egzotyczne wakacje, bez sensu znosić upał na jakiejś tropikalnej plaży, bez sensu gapić się na zachodzące nad morzem słońce, bez sensu ciurlać miętowego tic-taca... Bez sensu żyć".
A ja dodam od siebie: bez sensu pisać recenzje.
Masakra profana
Jarosław Stawirej, KP 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz