środa, 20 kwietnia 2011

Masakra profana - już teraz!



          
       
                                To bardzo zabawna książka. Coś jak przygody dorosłego Adriana Mola, ale po polsku. Stawirej w rozmowie z Jasiem Kapelą mówił o konotacjach do Dyla Sowizdrzała. Jasiowi z kolei książka skojarzyła się z "Kandydem" Woltera. Bohaterowi ukazuje się Matka Boska i wybiera go do świadczenia boskości jej syna Jezusa. Obdarowuje go niezwykłymi przymiotami, takimi jak lewitacja czy moc uzdrawiania. Kiedy na zebraniu kadry menadżerskiej w biurowcu korporacji pojawiają się na jego dłoniach stygmaty, uświadamia sobie, że jego życie nie będzie już takie jak dawniej. Ucieka przed swym powołaniem i robi to niezwykle zabawnie. Ale o tym nie będę pisał, żeby nie zepsuć dobrej zabawy. Powiem może tylko tyle, że wiele radości w lekturze dostarczają surrealistyczne zdarzenia z udziałem bohatera. Kiedy w młodości podczas kazania w kościele bohater robił jaskółkę, ksiądz posłał ku niemu kościelnego, którego wygląd bohater określa mianem trolla i ogra. 


Ciekawie mówi do bohatera  pewien przypadkowo spotkany satanista, który na problem, bo uważa, że szatana już na ziemi nie ma:
"Badania nad historią przemocy pokazują coś zupełnie przeciwnego. Odsetek szkieletów z czasów prehistorycznych, które noszą ślady uderzenia toporem, ugodzenia strzałą lub inne znamiona przedwczesnej śmierci z rąk bliźniego, jest dwudziestokrotnie większy niż procent ludzi ginących podczas współczesnych wojen. Innymi słowami, gdyby proporcjonalnie tyle samo ludzi zginęło podczas konfliktów zbrojnych w XX wieku co w trakcie prehistorycznych walk plemiennych, liczba ta nie wynosiłaby sto milionów, a dwa miliardy! Rozumiesz?"
Stawirej podaje, że podobną informację wyczytał na portalu racjonalista.pl w artykule "Nie takie dobre, dawne czasy" Dana Gardnera.


Kiedy nawiedza go Jezus, oznajmia mu, że jest typowym przedstawicielem współczesnych czasów, kimś kto zastąpił dawnych pastuszków. To humor tej książki, a przykładów takiego humoru jest wiele. Humor nie opuszcza Stawireja, kiedy opisuje życie rodziny wiejskiej pośród lasu. Zwyczajny sadyzm gospodarza psychopaty opisuje w taki spsób bohater/narrator, kiedy trafia do tej chaty i mieszka tam przez jakiś czas:


"Jeśli więc Krystyna za bardzo guzdrała się podczas porannego ubierania do kościoła, potrafił  jej znienacka wypalić z piąchy w nos. Bardzo denerwowało go też, kiedy córka, kuśtykając niezgrabnie do wychodka, potrąciła coś po drodze albo nie daj boże stłukła jakiś słoik. Sięgał wtedy do swojego arsenału prętów oraz nahajów i trzepał jej skórę równo, aż skwierczała. Ale najbardziej irytowało go, gdy  w trakcie manta dziewczę traciło przytomność i nie słuchało, co się do niej mówi. Wpadał wtedy w taką furię, że to, co się działo potem, wprawiłoby w zakłopotanie niejednego afrykańskiego prezydenta". (...)


"Mimo że ciężkie warunki bytowania zrównywały go w sensie społecznym z leśną fauną, ojciec Krystyny, wbrew pozorom, nie zamienił się w bestię. Tym, co odróżniało go od dzikich zwierząt, była odziedziczona po przodkach głęboka wiara oraz umiłowanie tradycji". (...)


"A zgodnie z tą odwieczną mądrością, dzieci należało wychowywać twardą ręką, szczególnie dziewczęta, które, jak wiadomo, puszczone samopas prawie na pewno wyrosłyby na jakieś szansonistki albo programistki , a takie sobie ani w lesie nie poradzą, ani porządnego chłopa nie znajdą. Dlatego gospodarz od wczesnego dzieciństwa Krystyny starał się na bieżąco korygować wszelkie przejawy jej potencjalnego wykolejenia, jak liczenie bez palców, drapanie się lewą ręką czy nagłe, niczym nieuzasadnione, zamyślanie się. Do tego celu używał wypróbowanych narzędzi, takich jak batog, knut, imadło, odziedziczonych jeszcze po swoim dziadku. Stosował je codziennie, z podziwu godną konsekwencją, bo, jak wiadomo, tylko konsekwencja daje gwarancję sukcesu wychowawczego. I na efekty nie trzeba było długo czekać. Dziecko rozwijało się poprawnie: nie hałasowało, nie pałętało się pod nogami, nie pluło. Gdyby nie to, że ciało Krystyny zaczęła pokrywać coraz większa opuchlizna, pojawiały się kolejne sińce i krwiaki, aż wreszcie wystąpiły rany i wybroczyny świadczące o poważnej chorobie... Mam nadzieję, że ten pogłębiony rys psychologiczny ułatwi wam zrozumienie całej złożoności charakteru mojego gospodarza i pozwoli dostrzec w nim wielowymiarową i targaną licznymi sprzecznościami postać, anie po prostu niebezpiecznego psychopatę".


Niestety ta powieść przygodowa nie kończy się dobrze dla bohatera. Jak bardzo chciałby on wieść normalne życie, pozbawione sensu życie, a nie jakiegoś cudotwórcy wybranego przez Matkę Boską, czy lokalną wiejską gminę,  ale zwykłego człowieka. Oto jego ostatnie słowa:

"Bez sensu pracować, bez sensu wydawać pieniądze, bez sensu pić piwo z klegami, bez sensu świntuszyć z koleżankami, bez sensu leczyć kaca po całonocnej imprezie, bez sensu spożywać lunch w knajpce na rogu, bez sensu do późna w nocy oglądać jakiś bezsensowny film, bez sensu śnić absurdalne sny o misiu, bez sensu tłuc się samolotem na egzotyczne wakacje, bez sensu znosić upał na jakiejś tropikalnej plaży, bez sensu gapić się na zachodzące nad morzem słońce, bez sensu ciurlać miętowego tic-taca... Bez sensu żyć".


A ja dodam od siebie: bez sensu pisać recenzje.


Masakra profana
Jarosław Stawirej, KP 2011.

niedziela, 6 lutego 2011

Nowy numer Ha!artu nr 33 : o grafomanii


Nowy Ha!art już w empikach albo bardzo niedługo!


A nim wywiad ze mną i esej Marty Syrwid o moich powieściach.

Spis treści:

Piotr Marecki – Wstęp
Piotr Macierzyński – VI Mistrzostwa Polski w Poezji
Grzegorz Giedrys – Nieudana walka o nieśmiertelność / Rozmowa redakcyjna – Grafomania
Nie jestem polskim wydaniem Paris Hilton – z Adamem Bolewskim rozmawia Marcelina Piołun
Marta Syrwid – Tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym
Grzegorz Giedrys – Ten podstępny Rafał Czoch. Próba eksperymentu
Inicjatywa Książkowa Pod Dwoma Kotami – z Rafałem Czochem rozmawia Tomasz Pułka
Rafał Czoch – Depresja gospodarcza [fragment]
Leszek Onak – Grafomania jako wsobny akt erotycznej kreacji
Przemek Łośko – Wytyczne do utylizacji literatury
• • •


Ze wstępu Piotra Mareckiego:

Przyczyna zajęcia się tematem grafomanii i uczynienia go motywem przewodnim tego numeru „Ha!artu” jest dość prozaiczna. Od kilku lat z zadziwiającą regularnością – mniej więcej raz na rok – na biurkach redaktorów (także i moim) pism literackich lądowały tak samo wyglądające przesyłki z książkami (...)

(w środku plik kartek ksero z białą okładką, na której widniał wyboldowany tytuł). Powieści wydawane były przez Wydawnictwo Autorskie Grafomania, autorem zaś nieodmiennie był Rafał Czoch (jak się okazało, właściciel wydawnictwa). Powieści miały po dwieście, trzysta, do czterystu stronic. Co roku ten sam rytuał, co roku tak samo wyglądająca książka. Podczytywałem i kolekcjonowałem je na półce, łącznie uzbierało się osiem tytułów, skany ich „okładek” można znaleźć w niniejszym numerze. O tajemniczej postaci nikt nic nie wiedział, nikt nic nie słyszał – zaskakujące, tym bardziej, że jako miejsce wydania widniało miasto Kraków. Wraz z zespołem redakcyjnym postanowiliśmy „wszcząć literackie śledztwo” i odkryć intrygującą zagadkę rodzimego miasta, a przy okazji znaleźć i innych pisarzy, programowo przyznających się do grafomanii, jak również zbadać zjawisko, posługując się narzędziami z zakresu literaturoznawstwa i psychologii. Jednocześnie staraliśmy się pamiętać o dość powszechnej opinii, że w książkach grafomańskich może kryć się porządny kawał prawdy o współczesności…

Piotr Marecki, Wstęp


Numer ukazał się dzięki dotacji Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

sobota, 22 stycznia 2011





Te cztery powieści to studium szaleństwa. Możemy dokładnie śledzić narodziny, zalążki szaleństwa. Jak się rozwija, wyrasta, a potem jego wybuch. Zawsze jest jakaś granica, którą przekraczają bohaterowie, choć nie ze swojej woli. Skłaniają ich do tego złe okoliczności. Śmierć kobiety głównego bohatera u Łelebeka czy bezwględność innych ludzi u Paula Austera. Co ciekawe u francuskiego pisarza zdajemy sobie sprawę z szaleństwa bohatera dopiero na końcu książki. Tymczasem u Austera wyczuwamy to dużo wcześniej. Nie wiem czy uprawomocniony wniosek z tego jest taki, że Amerykanie są ludźmi mniej skrytymi, że można łatwiej i szybciej ich ocenić. Na pewno jednak to szaleństwo jest gdzieś w ludziach ukryte, z czego nawet oni sami nie zdają dobrze sobie sprawy. 

W "Trylogii Nowojorskiej" szaleństwu ulega pisarz, humanista, nie człowiek interesu. W "Muzyce przypadku" również mamy do czynienia z człowiekiem czytającym książki. U Łelebeka to samo, bohaterem jest urzędnik w ministerstwie kultury. Czyżby ludzie czytający byli bardziej narażeni na obłęd? A może jest odwrotnie, właśnie tacy ludzie sięgają po książki, bo przeczuwają w sobie chorobę? Spotkałem się już z taką opinią na temat książek, że są zapisem stanu choroby piszących, choćby od literaturoznawcy Stanisława Beresia. Wydaje mi się jednak, że są to w gruncie rzeczy sytuacje tak naprawdę wyjątkowe. I u piszących i u czytających. Jest to ciekawy i atrakcyjny temat, nie zaś powszechne zjawisko. Znam dość dobrze współczesne środowisko literackie młodego pokolenia i wiem dość dobrze kto jest szalony, a kto nie. Może kogoś rozczaruję, ale przeważająca większość tych ludzi, to ludzie zdrowi na umyśle i czasami aż zbyt poprawni w kontaktach międzyludzkich.