sobota, 22 stycznia 2011





Te cztery powieści to studium szaleństwa. Możemy dokładnie śledzić narodziny, zalążki szaleństwa. Jak się rozwija, wyrasta, a potem jego wybuch. Zawsze jest jakaś granica, którą przekraczają bohaterowie, choć nie ze swojej woli. Skłaniają ich do tego złe okoliczności. Śmierć kobiety głównego bohatera u Łelebeka czy bezwględność innych ludzi u Paula Austera. Co ciekawe u francuskiego pisarza zdajemy sobie sprawę z szaleństwa bohatera dopiero na końcu książki. Tymczasem u Austera wyczuwamy to dużo wcześniej. Nie wiem czy uprawomocniony wniosek z tego jest taki, że Amerykanie są ludźmi mniej skrytymi, że można łatwiej i szybciej ich ocenić. Na pewno jednak to szaleństwo jest gdzieś w ludziach ukryte, z czego nawet oni sami nie zdają dobrze sobie sprawy. 

W "Trylogii Nowojorskiej" szaleństwu ulega pisarz, humanista, nie człowiek interesu. W "Muzyce przypadku" również mamy do czynienia z człowiekiem czytającym książki. U Łelebeka to samo, bohaterem jest urzędnik w ministerstwie kultury. Czyżby ludzie czytający byli bardziej narażeni na obłęd? A może jest odwrotnie, właśnie tacy ludzie sięgają po książki, bo przeczuwają w sobie chorobę? Spotkałem się już z taką opinią na temat książek, że są zapisem stanu choroby piszących, choćby od literaturoznawcy Stanisława Beresia. Wydaje mi się jednak, że są to w gruncie rzeczy sytuacje tak naprawdę wyjątkowe. I u piszących i u czytających. Jest to ciekawy i atrakcyjny temat, nie zaś powszechne zjawisko. Znam dość dobrze współczesne środowisko literackie młodego pokolenia i wiem dość dobrze kto jest szalony, a kto nie. Może kogoś rozczaruję, ale przeważająca większość tych ludzi, to ludzie zdrowi na umyśle i czasami aż zbyt poprawni w kontaktach międzyludzkich.